UWAGA !!!


Szukajcie mnie pod pseudonimem - Claudia Alyssa Steward !
Chomikuj: whisper.of.soul !
zmiany _ zmiany _ zmiany _ zmiany !!!

wtorek, 20 marca 2012

Chodzące szczęście

Chwilę siedziałam i skupiłam swój wzrok na słońcu, którego światło sprawiło, że przymrużyłam oczy. Czułam z każdej strony głowy jak włosy mocno powiewają mi na wietrze. Któryś raz poprawiłam okulary słoneczne podsuwając je tak, by utrzymały niesforne kosmyki. Chłód szczypał mnie delikatnie w stopy chociaż świeciło słońce. Otaczały mnie góry – wyższe i niższe, mniejsze i większe. Ale patrzyłam na nie z wyższością. Siedziałam w tej chwili na Giewoncie palcem krążąc po strukturze ogromnego krzyża, który stał tuż obok mnie. Na chwilę przymknęłam oczy i wsłuchałam się w szum wiatru, dźwięk natury, życia nie-ludzkiego. No, właśnie – dało się wyczuć tą wysokość. Cisza, brak odgłosów miejskiego życia, szmerów, zapachów spalin samochodowych. Wzięłam głęboki oddech i uśmiechnęłam się mimowolnie. Nagle poczułam znajomy dotyk z tyłu szyi. Opuszki Jego palców krążyły po niej, jakby chciały dotrzeć do każdego jej milimetra. Stąpały delikatnie, acz wyczuwalnie co sprawiło, że mocniej zaczęłam się uśmiechać. Palce zeszły na ramiona i ustąpiły ciepłym dłoniom, które zaczęły je delikatnie masować. To było coś więcej niż relaks w Spa. Wiązało się to z uczuciem, jakim darzyłam Tą Osobę. On przysunął swoje ciało bliżej mnie - tak, że stykaliśmy się prawie każdą częścią ciała. Poczułam gorący uścisk. Tkwiliśmy w takiej pozycji chyba sto lat, a nadal nie miałam dosyć. Czułam się wtedy gotowa na kolejne sto i jeszcze więcej. To było coś, co przytrafiło mi się po raz pierwszy. Uczucie całkowitego bezpieczeństwa pomimo wiadomej wysokości, nad którą się znajdowaliśmy, dość późnej już godziny i sporego chłodu. Relaks, wewnętrzny odpoczynek, przyjemność, jakiej dawniej nie zaznałam. Poczucie, że jeśli byśmy chcieli to moglibyśmy przenieść te wszystkie góry, na których siedzimy. Że nasza więź jest tak silna, że choćby spadł – pociągnęłaby mnie jak sznurek za nim by tylko nie zostać tu samą. W tej samej chwili pomyślałam o tym, że choć wyglądam teraz zupełnie inaczej – w rozwianych włosach, bez makijażu, z popękaną skórą na ustach – to jestem chodzącym szczęściem. Że jestem kobieca jak nigdy wcześniej. Zrozumiałam, że nie kosmetyki czynią nas pięknymi. To nie dzięki nim czujemy się w stu procentach kobietami. Takie uczucie sprawia jedyna i niepowtarzalna miłość, jakiej doświadczamy tylko raz. Ta chwila, kiedy czujemy, że nie moglibyśmy być jeszcze bardziej szczęśliwi. Że stoimy na maksimum, na końcu osi szczęścia. Poczułam jak w moim brzuchu latają motyle i nie byłam w stanie nic powiedzieć. Uścisnęłam raz jeszcze jego dłonie i pocałowałam.

wtorek, 19 lipca 2011

Szept duszy - Rozdział 3

Nie wiedząc co ciekawego mogę ze sobą zrobić, położyłam się spać. Bo co innego pomogłoby mi nie myśleć bez przerwy o tym samym. Nie musiałam długo się męczyć, bo zasnęłam od razu. Nie trudno domyślić się kto mi się śnił.
Elegancka czarna koszula powiewała lekko pod wpływem wiatru, a podarte jeansy nadały jej luźniejszego, acz nie mniej zachwycającego stylu. Ciemne blond włosy lekko sterczały. Wyglądały tak naturalnie, a zarazem jakby dopiero wyszedł od fryzjera. Uśmiechał się do mnie. Znowu wszystko poza nami zniknęło. Mimo wiatru czułam bijące od niego ciepło i delikatny zapach perfum. Idealny. To pierwsze słowo przyszło mi na myśl. Podszedł do mnie wolnym krokiem. Za wolnym. Chciałam czuć go tu i teraz. Natychmiast.
Jego ręka powędrowała w stronę mojej. Palce przytknęły do moich tak lekko, jakbym dotykała lekkiego puchu. Wkrótce nasze dłonie stały się jednością. My staliśmy się jednością.
Zamknęłam oczy i cieszyłam się chwilą. Wdychałam powietrze, jakby miało to zatrzymać ją na dłużej, albo jakbym odbierała pustą przestrzeń między nami. Chcąc być jeszcze bliżej. Z niedowierzaniem dotykałam jego szczupłych palców, ciesząc się każdym odwzajemnionych dotykiem. Ścisnęłam je mocno i postanowiłam nigdy już ich nie wypuścić. Musiałam ujrzeć jego twarz, zobaczyć co czuje. Otworzyłam oczy.
Pościel była zimna, nogi mi się trzęsły, a ja miałam zaciśnięte pięści. Jeszcze sekundę temu trzymałam go za rękę. Gładziłam gładką skórę.
Rozdrażniona wstałam z łóżka i wzięłam do ręki telefon. Przypomniałam sobie zasadniczą rzecz. Wymieniliśmy się numerami telefonów.
Nie, nie mogłam teraz do niego zadzwonić. Pomijając, że mogłabym wyjść na narzucającą się dziewczynę, która nie daje mu spokoju, to przecież gdyby chciał ze mną rozmawiać, sam by zadzwonił. W zasadzie o czym mielibyśmy rozmawiać. Zaśmiałam się w duchu. Ja milczałabym tylko, ciesząc się miłym dźwiękiem jego głosu. Mogłabym nagrać tą rozmowę, a raczej jego monolog na dyktafon i puszczać go w smutnych chwilach. Albo nie, w każdej chwili. Ustawić, by głos ciągle się powtarzał. I tak w nieskończoność...
Przewracałam w kółko aparat w dłoniach, kilka razy przez przypadek zsuwając mu obudowę. Z pewnością ponad sto razy wciskałam zieloną, a zaraz potem czerwoną słuchawkę do wiadomego kontaktu. Znowu rzuciłam się na łóżko i nie wypuszczając telefon z rąk, zasnęłam.

sobota, 9 lipca 2011

Szept duszy - Rozdział 2

Jak to zwykle mają najwięksi szczęściarze, skasował mi się cały drugi rozdział, który był długości papieru toaletowego i był najpiękniejszym tekstem, jaki w życiu napisałam. I mówię szczerze. Drugi raz za Chiny nie uda mi się napisać podobnego. Bo nawet nie pamiętam co i jakimi słowami to wszystko napisałam. Szlag mnie zaraz trafi, w tej chwili mało co widzę przez łzy i co chwilę wydobywa się z mojego gardła przerażający i bardzo głośny jęk, powiedziałabym nawet ryk rozpaczy. Mam tylko nadzieje, że śpiąca siostra się nie budzi, a rodzice nie zlecą się na raz dwa trzy w moim pokoju. Mam ochotę wyrwać sobie wszystkie włosy z głowy, a najlepiej jeszcze z nóg. Wliczając kolana. Serce bije mi jak jakiś bęben. No, cóż nie codziennie pisze się z t a k ą weną rozdziały długości ponad 200 linijek. Chyba skończę z pisaniem od razu na blogu. Lepiej będę pisać na wordzie i dopiero przesyłać na bloga. A oto część tekstu jaki udało mi się napisać, mając przed oczami wyłącznie rozmazany obraz monitora. Więc może to być nieskładne, wybaczcie. ciao.
edit: Dobra, skończyłam w końcu ten nieszczęsny rozdział ;-)
Pamiętna noc.

To było jak kropla w morzu. Jak jedna, krótka fantastyczna chwila w moim czysto realnym życiu. Nie mogłam pozbierać myśli. Teraz byłam tylko ciekawa o czym o n myślał. Czy czuł te wszystkie szumy w głowie, dreszcze na ciele. Czy on czuł to samo co ja...
Dokuczliwy głos rozsądku jednak mnie nie opuścił. W głowie pozostały pytania "Co ja robię?", "Do czego to wszystko prowadzi?". Może to wcale nie było takie wspaniałe. Może to wszystko sobie wymyśliłam. A ja, głupia, wpatrywałam się w niego jak w najpiękniejsze dzieło słynnego malarza. Jak na coś, co przytrafia się tylko prawdziwym szczęściarzom. Czułam teraz, że to był dar od losu. Zobaczyć go. Pewnie zniechęcił się moim natarczywym spojrzeniem. Ale przecież, gdyby nie czuł tego samego, nie robiłby tego... wszystkiego. Nie działałby tak na mnie. W tej chwili biłam się z myślami. Nic nie składało się w realną całość. Sposób, w jaki na mnie patrzył, nieustannie pojawiał się w mojej głowie.
Co prawda,jestem romantyczką. Coraz mniej jest takich ludzi w dzisiejszym świecie. Niestety niektórzy mylą pewne pojęcia i przez strach związany z konsekwencjami bycia niezrozumianym przez innych ludzi, odrzucają od siebie tę najprawdziwszą prawdę. Romantyczny człowiek to taki, który zamiast potrzeby odczuwania wyłącznie dobrej zabawy, czy zwykłego "chodzenia na pokaz", potrzebuje wzajemnej opieki, stabilności, czystej i niezobowiązującej miłości. Nie tylko chodzi tu o te ciche spojrzenia, jakie widzi się w filmach, zakazaną miłość, grzech w postaci bycia szczęśliwym, kiedy to potykamy się o drażniącą rzeczywistość. Gdy w pogoni za uczuciem, całkowicie oddajemy się miłości, nie zważając na wszelkie zasady i normy. To jest piękne. Jak mimo wszelkich przeciwności losu, potrafimy, ba, jesteśmy zmuszeni przez serce gonić. Gonić za silnym pragnieniem. To jest piękne - kłótnie o to, kto kogo kocha bardziej i kto jest szczęśliwszy. I kiedy nie przynoszą one skutku. Bo dla każdego ważne jest, by druga połówka pożądała nas równie mocno i jeszcze bardziej niż my. Dla nas, romantyków, ważne jest po prostu być. Być z drugą osobą, bez względu na wszystko, na dobre i na złe. Wtedy, gdy jest nam naprawdę potrzebna, jak i wtedy, gdy ona potrzebuje nas. Bo cóż to za miłość nie opierająca się na wzajemności. Prawdziwa, to taka, kiedy jesteśmy z bliskim na zawsze. I kiedy potrafimy wybaczyć mu najgorszy wybryk, jeśli go żałuje. Gdy uczucie jest silne, nic nie może go zniszczyć, bo targa ono dwoma sercami i nie pozwala ich rozłączyć. Prawdziwa miłość może sprawić, że będziemy gotowi umrzeć w imię ukochanej osoby. A wszystko dlatego, że uczucia tego nie rozłączy nawet śmierć. Bo rozdzieli tylko ciała, a dusze nadal będą razem. Będą fruwać tam, w niebie, szczęśliwe jak nigdy dotąd, w czasie gdy łzy będą spływać z ciał pozbawionych siebie. Żywe, czy martwe, obie będą cierpieć, ale wkrótce zostaną wynagrodzone.
Siedziałam w kuchni na progu krzesła, obracając w dłoniach zakrętkę od Coca-coli. Niechętnie zerknęła na zegarek. Jedenasta. Myśli w głowie ciągle narastało. Roiło się tam już od wypowiedzianych wczoraj przez Dawida słów, wszystkich zdarzeń. Jeszcze raz zapragnęłam wrócić myślami do wczorajszego dnia.
Kiedy całe towarzystwo zajęte było puszczaniem petard, m y staliśmy nieruchomo, co prawda daleko od siebie, ale się widzieliśmy. Starałam się przybrać jak najbardziej realistyczną minę, mającą ukazywać zainteresowanie. Petardami, rzecz jasna. Ale to nie było łatwe, kiedy czułam na sobie jego wzrok. Chciałam, ale bałam się na niego spojrzeć, chcąc nie wyjść na zbyt nachalną. Już i tak tyle błędów narobiłam... Przynajmniej tak mi się wydawało. Ale raz na jakiś czas musiałam dać się ponieść pragnieniu i na niego spojrzeć. Patrzenie na niego, od tamtej chwili, było dla mnie tlenem. Bez tlenu nie potrafimy żyć. Ja nie potrafiłam żyć, bez jego widoku.
Kiedy i dla reszty puszczanie fajerwerków zrobiło się nudne, rozeszliśmy się wszyscy po okolicy. Kiedy od razu do mnie podszedł, znowu poczułam to dziwne uczucie, które mi się podobało. Chciałabym czuć je ciągle. Chciałabym widzieć go cały czas. Bałam się, że o coś zapyta, ale na szczęście szliśmy w milczeniu. Dopiero po kilku minutach się odezwał.
Nie pamiętam dokładnie tej rozmowy, mimo że była dla mnie ogromnym przeżyciem. Może dlatego, że kolejne wydarzenia po prostu ją przyćmiły. Nic w tym dziwnego.
Rozmowa toczyła się o szkole, rodzinie. Podstawowe gadki, jakie chłopak wykorzystuje, kiedy chce zacząć rozmowę, ale nie wie jak to zrobić.
Kiedy oddaliliśmy się od grupy tak, że nie byli już w stanie nas zobaczyć, Dawid zaprowadził mnie w swoje ulubione miejsce. Coś w postaci parku dla dwojga. Może to głupie, ale czułam pewnego rodzaju zaszczyt. Bo być z t a k i m chłopakiem w parku dla dwojga... To marzenie każdej dziewczyny. Dalej było tylko lepiej.
Założyliśmy się, że wejdę na murek i przejdę całą jego długość, nie upadając przy tym. On oczywiście obstawiał, że mi się nie uda. Widziałam, że w duchu we mnie wierzy. Ale w oczach miał jakiś plan.
Powoli i ostrożnie wdrapałam się na dość wysoki mur. Lekko się potknęłam, ale Dawid mi to wybaczył. Kiedy byłam już na górze, nogi zaczęły mi się trząść. Sama nie wiem dlaczego, bo nie była to bardzo duża wysokość. Postanowiłam nie patrzeć w dół i wierzyć, że mi się uda. W duchu liczyłam, że może czeka mnie za to jakaś nagroda. I to dodało mi odwagi. Niestety nie na moją korzyść. Nogą zahaczyłam o kamień wystający z grubej powierzchni. Poleciałabym na ziemie... gdyby mnie nie podtrzymał. Złapał moje obie ręce, poczekał, aż zatrzymam równowagę i puścił tylko jedną. Chwile patrzyliśmy na nasze ręce, po czym postanowiłam iść dalej. Nie opuszczała mnie ciekawość, co będzie, kiedy dojdę do końca. Po kilku metrach zatrzymałam się, żeby nabrać trochę oddechu. I ujrzałam, jak Dawid wdrapuje się na murek, nadal trzymając moją rękę. Zaraz potem stał już obok mnie. Nasze oczy spotkały się, a my wybuchliśmy śmiechem. Nie wiem dlaczego i po co. W swoim towarzystwie byliśmy po prostu szczęśliwi. Nie zamierzaliśmy patrzeć wokół siebie, by przypadkiem nie zobaczyć zainteresowanych zbiegiem akcji gapiów. Śmiech zrobił swoje, a ja znowu straciłam równowagę i upadłabym, gdyby mnie nie trzymał. Moja lewa noga zwisała nad ziemią, a druga była skulona, ale leżała nadal na murku. Chłopak mruknął coś pod nosem, znowu zaśmiał się, a kiedy się opanował, podciągnął mnie na swoją wysokość. Teraz nasze twarze znajdowały się na przeciwko siebie. Kiedy już przestaliśmy się śmiać, postanowiłam coś powiedzieć.
- Wiesz... - wiedziałam, co chciałam mu powiedzieć, ale żadne słowa nie sklejały mi się na tyle, bym mogła ukazać mu je w takiej postaci. - ja... chyba...
Nie zdołałam powiedzieć nic więcej, bo jego twarz, delikatnie zbliżyła się do mojej, a nasze wargi spotkały się.
A potem, pamiętam tylko te dreszcze na ciele, ciepło, jakie rozgrzewało moje ręce...
Nie wiem, ile to trwało. Może kilka minut, może godzin. Świat zniknął na tą chwilę. Zostaliśmy tylko my dwoje. I murek, na którym staliśmy.
Nagle, świat przewrócił się do góry nogami, ja poczułam, że lecę, nie sama, bo razem z Dawidem. To, trochę mnie uspokoiło. Okazało się, że tym razem nie tylko ja straciłam równowagę, a my spadliśmy z murku na twardą ziemię. Leżeliśmy teraz obok siebie, a nasze dłonie tylko lekko się stykały. Znowu wybuchliśmy śmiechem, przerywanym przez jęki z bólu. Ale ból był nie ważny. Po tym wszystkim, tylko jedno było ważne. Pocałował mnie.
Rzuciłam przed siebie trzymaną zakrętkę i złapałam się za głowę. "Boże, przecież mnie pocałował, musi coś do mnie czuć", pomyślałam. Wstałam z krzesła i kopnęłam jego nogę. Podeszłam do lodówki, wyciągnęłam wczoraj kupioną pizzę i podgrzałam ją w mikrofalówce. Rodzice jeszcze spali, a w domu panowała okropna cisza.

Zmykam na tydzień. Zamierzam nie myśleć dniami i nocami o Others. Zabieram z tego dni, a w nocy będę myśleć ;) muszę. pozdrawiam;*

piątek, 1 lipca 2011

Szept duszy. Rozdział 1

Rozdział 1 nowego opowiadania. Jest ono z życia wzięte, opisywane na faktach. Nie z mojego życia, ale z bliskiej mi osoby. Polecam przeczytać chociaż ten pierwszy rozdział. Dedykowane jednej z czytelniczek, bo jest to historia z jej życia. Z góry dziękuję za komentarze ;)Aha, opowiadanie "Szklane drzwi" na dzień dzisiejszy przerwane, ale będzie kończone.

Rozdział 1
Pierwszy taniec

Poznaliśmy się na sylwestrze u koleżanki. Parę osób tańczyło w rytm muzyki brzmiącej z magnetofonu, inni zawzięcie dyskutowali. Trochę dziwnie czułam się na tym przyjęciu, bo ze wszystkich kilkunastu, a może kilkudziesięciu osób znałam tylko Angelikę. Przez okno widać było kolorowe fajerwerki, które na przemian ukazywały się to wyżej, to niżej. Rozejrzałam się w koło, już któryś z kolei raz, chcąc nie wyglądać na skrępowaną. Obejrzałam się za siebie, a potem znowu zawiesiłam głowę i podtrzymałam ją ręką. Moim oczom ukazało się błękitne morze. Szum przebiegał przez moje uszy, czułam lekki powiew wiatru i kołyszące się gałęzie zeschłych drzew. Niebo stało się turkusowe, a słońce zniknęło. Wszystko nagle rozlało się w dwie plamy, tęczówki chłopaka, który właśnie przede mną siedział. Mrugnęłam kilka razy i odchrząknęłam.
- Co tam? – zapytał. Jego głos był taki…
- Em… nic, fajnie… - trochę się zawstydziłam, miałam tylko nadzieję, że nie widział wtedy mojego spojrzenia. I, że nie trwało ono tak długo, jak myślałam.
- Jestem Dawid, a ty?
- Ola…
- Jak się bawisz?- zapytał i tutaj język utknął mi w gardle. Nie wiedziałam czy mam być szczera, czy powiedzieć, że jest wspaniale.
- Jest świetnie – uśmiechnęłam się, by nadać tym słowom chociaż tło szczerości.
- Chociaż ty. Trochę mi się nudzi, myślałam, że tobie też.
- Mi też – sama nie wiedziałam co mówię. Język plątał mi się we wszystkie możliwe strony, a kolana trzęsły mi się jak oszalałe. – To znaczy… wcale nie jest tak super – znowu się uśmiechnęłam, a on wybuchł śmiechem. A potem razem się śmialiśmy.
- Zatańczymy? – z jednej strony dobrze, że zmienił temat, z drugiej – dlaczego akurat na taki? W tym momencie, kiedy całe ciało trzęsło mi się nieopanowanie.
- Pewnie. – Złapał mnie za rękę, co dodało mi trochę pewności siebie i zaprosił na środek dużego pokoju Angeliki.
Pech chciał… albo szczęście, że leciała wolna muzyka. A może specjalnie to wszystko przygotował. Nie wiem, teraz widziałam tylko błękitne oczy, które wpatrywały się we mnie delikatnym spojrzeniem. Coś, jak podmuch świeżego powietrza. Nie, to nie mogło być świeże powietrze, bo przez chwilę nie mogłam oddychać. Spuściłam wzrok, by się opanować.
- Co jest? – zapytał cicho.
- Nic, tylko… Po prostu masz ładne…
- Ej, to ja powinienem pierwszy powiedzieć ci komplement – roześmiał się. – Właściwie miałem to zrobić, ale ty zaczęłaś… Pięknie wyglądasz – jemu też widocznie plątał się język, bo słowa nie za bardzo mu się sklejały.
- Dzięki – znowu spuściłam wzrok, ale zaraz znowu popatrzyłam na niego i wgłębiłam się w ten cudowny błękit.
Nawet nie zauważyłam kiedy minęło te kilka piosenek, w rytm których tańczyliśmy. Wstyd mi było trochę za siebie, że tak się na niego gapiłam i nie dałam mu zatańczyć z inną. Ale widocznie mu to nie przeszkadzało. Z zamyślenia wyrwało mnie odliczanie. Wszyscy, oprócz nas zaczęli głośno wykrzykiwać kolejne liczby od 10 do 1, a my patrzyliśmy na nich tak, jakbyśmy w duchu śmiali się z ich głupiego, do niczego nie prowadzącego zajęcia. Nagle w oknach pojawiło się kilka na raz petard i fajerwerków. Wszyscy głośno krzyczeli, a słychać ich było pewnie na kilkaset metrów od domu koleżanki.
Zmuszeni byliśmy wyjść na dwór oglądać i, rzecz jasna, wystrzeliwać własne petardy. W głowie ciągle miałam mętlik, a od emocji bolała mnie głowa. Nie wiem dlaczego, podobało mi się to uczucie.

środa, 1 czerwca 2011

Szklane drzwi - Rozdział 3

- Dzisiaj? Gdzie był?! - krzyczałam w słuchawkę, sama nie opanowując swoich emocji. Nie wiedząc, czy w tym momencie czuję ulgę, strach przed nieznanym, a może jeszcze coś innego.
- Nazywa się Daniel Stange. Znaleźliśmy go, jak panoszył się obok kolejnej dziewczyny. Na dodatek z dość dużą torebką. Z tego co pani nam mówiła, to może być on. Proszę przyjechać do nas jak najszybciej.- Słysząc te słowa zaniepokoiłam się. Miałam znowu go zobaczyć. I spojrzeć w oczy. Nie wiedziałam co czułam. Przecież tam nie mógł mi nic zrobić, a jednak jakiś strach ze mnie przemawiał. Ostatecznie potwierdziłam przyjście i odłożyłam słuchawkę.
Wypiłam pół butelki małej coca-coli. Zwykle nie piję tyle na jeden raz, a jednak zdenerwowanie wzięło górę. Wypłukałam usta płynem odświeżającym, nałożyłam kurtkę i wyszłam z domu, zamykając za sobą drzwi na klucz. Piękna pogoda nagle zamieniła się w jedną wielką mgłę, a z szarawych chmur zaczęły kropić rzadkie, ale dorodne krople deszczu. Wróciłam się do domu, pospiesznie wyrywając parasolkę z klamki drzwi i wyszłam. Taksówka stała już pod domem, a kiedy powiedziałam gdzie jedziemy, mężczyzna popatrzył na mnie spod oka i powtórzył słowa "na komisariat policji". Tak mogło to wyglądać nieco dziwnie, ale potwierdziłam tylko i nie podjęłam się zbędnego tłumaczenia się facetowi. Jechaliśmy bardzo szybko, a może to mi się tak wydawało z tych nerwów. Nie miałam jednak odwagi poprosić, by jechał wolniej. Zacisnęłam zęby i starałam się wyobrazić sobie, jak będzie wyglądać scena, kiedy się zobaczymy. Przeszedł mnie zimny dreszcz, którego nie potrafiłam powstrzymać. Taksówkarz zauważył to.
- Coś się stało? - zapytał.
- Nie, nie, tylko... - co ja robię, pomyślałam i próbowałam znaleźć logiczne wyjście z tej sytuacji - źle się czuję.
- To ja może...
- Nie, nie ma takiej potrzeby. Już nie dużo zostało.
- Jak sobie pani życzy - odpowiedział. Miał koło czterdziestki i czarne, gęste wąsy, co rzuciło mi się w oczy jako pierwsze. Spróbowałam, jak zawsze w takich sytuacjach, myśleć o czymś przyjemnym, dobrym, ale niczego takiego nie mogłam sobie przypomnieć.
Niedługo potem dojechaliśmy na miejsce. Dałam mężczyźnie pieniądze i wyszłam z samochodu. Wchodząc do budynku, w dwóch szklanych szybach, tworzących drzwi przyjrzałam się swojej twarzy. Ciemne rozwiane włosy ułożyły się w coś przypominającego ogromny stóg siana. Zwykle intensywnie niebieskie tęczówki zszarzały. Cienie pod oczami, tym razem niczym nie zatuszowane przyciągały dużą uwagę. Nie chcąc patrzeć na ten obraz chwyciłam klamkę i popchnęłam ją. I znalazłam się na komisariacie.
Rozejrzałam się wokół siebie i ujrzałam odwrócone ode mnie krzesło na kółkach, które kołysało się w jednym tempie. Zza niego można było dostrzec nogi znowu wystukujące jakiś rytm. Zapukałam, chcąc zaznaczyć, że już jestem. Krzesło odwróciło się, a ja zobaczyłam policjanta, objadającego się pączkiem. A myślałam, że tylko w filmach ukazuje się takie postaci.
- Och, dzień dobry - powiedział i odchrząkną. Przetarł ręką usta wysmarowane lukrem i wstał. - Zapraszam, już panią prowadzę.
Niedługo potem staliśmy już przed szybą, przez którą zobaczyć mogłam mężczyznę, który prawdopodobnie mnie okradł. Niebieskie oczy wydawały się takie niewinne. Aż trudno było uwierzyć, że stojący przede mną "złodziej" naprawdę był przestępcą.
- Tak, to on - przyznałam.
Dalsza część bycia w komisariacie dłużyła się niemiłosiernie. Fakt, torebka z pełną zawartością znowu należała tylko do mnie, ale czułam, że coś w środku nie dawało mi spokoju. A przecież odzyskałam to, co miałam. Przecież znaleźli tego przeklętego faceta. Po załatwieniu wszystkich spraw wyszłam zatrzaskując głośno drzwi. Zamówiona przeze mnie taksówka czekała już przed wyjściem.

czwartek, 26 maja 2011

Szklane drzwi - Rozdział 2

Rozdział 2
"Zguba"


Obudziłam się zanim zadzwonił budzik. Nic dziwnego. Zasnęłam dopiero dwie godziny po położeniu się spać, a moja obsesja kilkakrotnego sprawdzania, czy drzwi są zamknięte udzieliła się trzy razy. Miałam prawo być przewrażliwiona. Po zjedzeniu śniadania, na telefon stacjonarny zadzwoniła moja mama z pretensjami, że nie odbieram komórki. Kiedy usłyszała o kradzieży, przez chwilę czułam przez słuchawkę jak ogarnia ją głupota. Nastała głucha cisza, a potem poczułam przemawiający przez mamę lęk. Było to zrozumiałe - zawsze była nadopiekuńcza, a teraz było jej przykro, bo nie mogła pomóc. Zawsze mówiła, że w każdej chwili, w każdej sprawie mogę na nią liczyć. Teraz to ja czułam się nieco nieswojo, było mi jej szkoda, bo była świadoma swojej niemocy. Starałam się w jakiś sposób ją uspokoić. A może sama siebie chciałam przekonać, że nie jest tak źle, jak mogłoby być. Nie znając odpowiedzi na to pytanie, zakończyłam rozmowę. Nie miałam zamiaru iść dzisiaj na zajęcia. Moją "misją" było odnalezienie złodzieje i, oczywiście, mojej torebki.
Na policję pojechałam taksówką. Od razu wybiłam sobie z głowy chodzenie zupełnie samej po tej okolicy - nawet o ósmej rano. Kto powiedział, że tacy ludzie okradają tylko w nocy? Otworzyłam szklane drzwi i weszłam na komisariat. Przesłuchanie wyglądało trochę tak, jakbym to ja ukradła komuś torebkę. Powiedziałam wszystko, co pamiętałam.
- Wie pani jak wyglądał mężczyzna? - zapytał mnie jeden z policjantów. Siedział na obrotowym krześle, wystukując jakiś rytm jednym butem.
- Myślę, że był on w podobnym wieku do mojego... mam 19 lat. On może mógł być trochę starszy. Z tego co pamiętam, miał ciemnobrązowe włosy, krótkie włosy, kaptur na głowie, dres. To chyba wszystko co pamiętam - powiedziałam i szykując się do wyjścia, wstałam z krzesła, ale policjant mnie powstrzymał.
- Jest pani pewna, pani Stemple? Im więcej szczegółów nam pani przekaże tym szybciej i łatwiej będzie nam go znaleźć. - zastanowiłam się jeszcze chwilę i starałam się przypomnieć sobie wszystko od początku do końca ze szczegółami.
- Był bardzo szybki. Bardzo...
- Aha, czyli mógłby to być, że tak powiem, już doświadczony, powiedziałbym - zawodowy złodziej.
- Na to wygląda - mruknęłam, myślami jednak będąc we wczorajszym wieczorze. - Chyba miał niebieskie oczy... - przypomniałam sobie.
- Jakiego koloru był ten dres?
- Nie jestem pewna, było ciemno. Ale chyba granatowy. - Policjant bazgrał coś na kwadratowej karteczce, najprawdopodobniej wszystko, co powiedziałam.
- Co było w tej torebce?
- Portfel, telefon i dokumenty - wyrecytowałam już któryś raz z ironią. Pokiwał głową, nadal coś zapisując.
- Dobrze, to chyba wszystko. Zadzwonimy, jak coś znajdziemy. - Podałam swój numer telefonu i wyszłam.
Po powrocie do domu kompletnie nie wiedziałam za co mam się zabrać. Usiadłam przy stole i wyjrzałam przez okno. Przez to wszystko nie zauważyłam tej pięknej pogody, tak przecież przeze mnie wyczekiwanej. W końcu na niebie pojawiło się słońce. Zima dłużyła się niemiłosiernie, a ja, zniecierpliwiona, odliczając dni do wiosny, skreślałam na kalendarzu każdy miniony dzień. Spojrzałam na niego. Wisiał na ścianie w lewym rogu kuchni. 15 marca – imieniny Klemensa i Ludwika, nie został skreślony. Dzisiaj był 16-sty. Zrezygnowana wstałam z krzesła i długopisem napisałam duży krzyżyk. Kilka razy jeszcze poprawiłam kreski, przypominając sobie 15-stego marca. Serce zabiło mi szybciej.

sobota, 21 maja 2011

Szklane drzwi - Rozdział 1



Rozdział 1
Pierwsze spotkanie


Tego dnia wracałam z zajęć prosto do domu. Lekcje przedłużyły się, było około godziny osiemnastej. Zwykle w czasie zimy, o tej porze jest już ciemno. A była to zima.
Czułam, jak na mój nos spadła kropla deszczu. Nie miałam ani parasola, ani kaptura w kurtce. Przyspieszyłam kroku, by nie zmoknąć zbyt mocno. Atmosfera zdawała się bardzo dziwna. Na ulicy było cicho. Nie widziałam żadnych przechodniów, samochody nie jeździły. Zazwyczaj była to cicha ulica, na poboczu miasta, jednak tego wieczoru czułam się, jak jeden z bohaterów głupiego horroru. Sama nie potrafiłam określić, jakie uczucie tliło się we mnie, nie mogłam rozpoznać własnych emocji. Poczułam czyjś wzrok na sobie. „Oszalałam – pomyślałam. – Przecież nikogo tu nie ma”. Ponagliłam się w duchu i poszłam dalej, nie oglądając się za siebie. Ale nie przestałam o tym myśleć.
Usłyszałam za sobą kroki. Szybki, zdecydowany chód spóźnionego albo zaganianego człowieka. Szłam dalej, ale kroki za mną zdawały się coraz bliższe i szybsze. W tej chwili po prostu pomyślałam, że jestem przewrażliwiona. Co mi strzeliło do głowy właśnie dzisiaj. Skoro codziennie od kilku lat chodzę tą samą ulicą… Obejrzałam się za siebie i wtedy go zobaczyłam.
A może zobaczyłam to nie jest odpowiednie słowo? Bo jak można nazwać uczucie, jakie we mnie siedziało, kiedy zobaczyłam, jak chłopak gwałtownie chwyta mnie za rękę i próbuje wyrwać torebkę? Strach? Zaskoczenie? Nie potrafiłam go nazwać. Zaczęłam się wyrywać i głośno krzyczeć.
- Zostaw mnie! – wykrzyknęłam mu w twarz, a on nie powiedział nic, a wyrwał mi torebkę z ręki. – Stój!
Uciekł. W tym momencie kompletnie nie wiedziałam co robić. Postawiłam sobie zasadnicze pytanie. Czy uciekać ile sił w nogach prosto do domu, czy biec za nim? Bezsilnie stanęłam ze wzrokiem wbitym w uciekającego złodzieja i rzuciłam się w pogoń za nim. Może nie była to przemyślana decyzja, ale kompletnie nic w środku nie podpowiadało mi, co mam zrobić. Byłam głupia, że za nim biegłam – nie mówiąc już o tym, że w życiu bym go nie dogoniła, tylko zmęczyłam się tak jak nigdy i zdyszana byłam zmuszona do zrobienia sobie przerwy. Nie miałam wyboru. Jedyną i odpowiednią drogą było udanie się do domu. Nawet nie zauważyłam, że z moich włosów spływają strumienie wody, a na twarzy mam coś, przypominającego rozmazany węgiel. Dopiero w odbiciu szyby pobliskiego kiosku ujrzałam siebie w takim stanie. Ale nie to było przecież teraz najważniejsze. W torebce było wszystko – telefon, dokumenty, portfel z dużą ilością pieniędzy. Jedyne szczęście w nieszczęściu to fakt, że klucze do domu miałam w kieszeni.
Przekręcając klucz w zamku poczułam dziwną ulgę. W końcu dotarłam cała do domu. No, może nie zupełnie cała, a pozbawiona ważnych dla mnie przedmiotów. Nie wiadomo dlaczego, przeklinałam się w duchu, że nie trzymałam jej tak silnie, jak powinnam. Te myśli jednak starałam się odganiać. Mogłoby skończyć się gorzej, a o tym wolałam nie myśleć. Przerażającą ciszę musiałam przerwać, włączając telewizor. Dłużej nie mogłam już tego znieść. Wróciłam jeszcze raz do przedpokoju, przekręciłam zamek w drzwiach i dwa razy sprawdziłam, czy na pewno je zamknęłam.
Zadzwoniłam na policję i powiadomiłam ich o kradzieży. Jak zwykle, pocieszając mnie, powiedzieli, że zajmą się sprawą i na sto procent znajdą bandytę. Kazali mi przyjść na komisariat i opisać chłopaka, ale nie byłam w stanie przezwyciężyć strachu. Powiedziałam, że dzisiaj naprawdę nie mogę, ale jutro stawię się na miejscu o ósmej. Spojrzałam na zegarek, który pokazywał godzinę dziewiętnastą i przyszykowałam sobie kolację. Jedynym wyjściem było nie myślenie o minionym dniu i stworzenie sobie nadziei. Tak też starałam się robić. Umyłam się pospiesznie i położyłam spać.

środa, 11 maja 2011

Zapomnisz

http://www.youtube.com/watch?v=f4smEzlukoY

Odłożyłam do szklanki szczoteczkę do zębów i ostatni raz spojrzałam w lustro. Zrezygnowana wycofałam się z łazienki i powoli stąpając przeszłam do swojego pokoju. Zrobiłam w nim cztery kroki, patrząc na swoje stopy.
- Słodka piżamka - usłyszałam głos, który wydawał się pochodzić gdzieś z bliska. Odruchowo uniosłam głowę przed siebie. Siedział na moim łóżku wyraźnie skrępowany, co nie było z pewnością jedną z cech jego charakteru. Kciukiem rysował kółka na wierzchu drugiej dłoni.
- Jestem zmęczona, Damon - powiedziałam niemiło, z resztą nie zastanawiając się nad swoją odpowiedzią. Ostatni raz, kiedy był w moim pokoju nie skończył się dobrze, toteż od razu poczułam ogarniający mnie strach, a zarazem smutek spowodowanym tym faktem. Wstał powoli i postawił pierwszy krok w moją stronę. I drugi, i trzeci. Stojąc metr ode mnie pokazał mi, co trzyma w ręku. Wystawił mój naszyjnik na wysokość swojej twarzy i czekał na moją reakcję.
- Przyniosłem ci to. - Odruchowo otworzyłam usta zdziwiona tym wszystkim.
- Myślałam, że zginął - mówiłam o nim, jak o osobie. Była to bardzo ważna rzecz, jaką podarował mi Stefan. Damon pokręcił głową. - Dziękuję. - wyciągnęłam rękę, prawie chwytając przedmiot, ale Damon zdążył cofnąć rękę. - Daj mi go - poprosiłam. Jeszcze chwilę trzymał go w tej samej pozycji, patrząc na mnie tak, jakby chciał mi coś powiedzieć. Koniecznie bez naszyjnika. Zamarłam. Co znowu kombinował? Mógł teraz zrobić wszystko. Mógł mnie skrzywdzić, wykorzystać... Przecież nie miałam ochrony. Mógł mną manipulować. Kazać mówić prawdę. Wszystko.
- Po prostu chcę ci coś powiedzieć. - Zgadłam.
- Dlaczego musisz mi to powiedzieć, nie dając mi naszyjnika? - zapytałam zdenerwowana. Przeszedł mnie zimny dreszcz. Przecież się go nie bałam. Damon pomagał mi od dłuższego czasu, a potem... Potem przyszedł do mojego pokoju i chciał zabić mojego brata. Cudem udało mu się przeżyć. Cudem. Wiedziałam już do czego jest zdolny. Mimo to jednak, czułam, że się go nie boję.
- Bo to, co ci teraz powiem jest... - zastanowił się chwilę nad dobraniem odpowiednich słów. Patrzył nadal w dół. Nie mógł mną sterować. Byłam bezpieczna. - jest prawdopodobnie najbardziej egoistyczną rzeczą, jaką kiedykolwiek powiedziałem w swoim życiu. - Zerknął na mnie, chcąc wiedzieć, czy jestem gotowa. Zakręciło mi się w głowie.
- Damon, nie mów tego. - Kompletnie nie spodziewałam się niczego, nie podejrzewałam co ma mi do powiedzenia. Ale wiedziałam, że jeżeli on uważa to za egoistyczne, to ja będę odczuwać to podwójnie. Poza tym ten jego dziwny spokój. Ta szczerość, zero żartów. Powaga.
- Nie, muszę to teraz powiedzieć. - Wyglądało to jakby wszystkie emocje, jakie mieściły się w jego sercu wypłynęły na powierzchnię jego ciała. Podszedł do mnie te kilka kroków i delikatnie złapał mnie za ramiona. - Po prostu musisz to usłyszeć. - Teraz brzmiało to jakby przepraszał. Chciał się wycofać, a jednocześnie coś ze środka zmuszało go do wyznania. Popatrzył mi w oczy. Głęboko w oczy. Wiedziałam, że nie chodzi mu o coś złego. Widziałam to w jego jasnozielonych tęczówkach. Rozpoznałabym kiedy by kłamał. Nasze twarze dzieliło parę centymetrów, a jednak się nie bałam.
- Kocham cię, Elena. - Zrobiło mi się duszno. Co on wyprawiał? Tego nie spodziewałabym się nigdy. Byliśmy tylko przyjaciółmi, jeśli można tak nazwać więź łączącą człowieka z wampirem. - I właśnie dlatego, że cię kocham, nie mogę być samolubny. Dlatego nie możesz wiedzieć. - Nie zrozumiałam. Skrzywiłam brwi, a Damon to zauważył. Wiedział, że nie rozumiem, ale nie chciał tego tłumaczyć. Chwilę staliśmy w milczeniu. Ja zszokowana, on szukający odpowiednich słów.
- Nie zasługuję na ciebie. - Z przypływu emocji pokręciłam głową. Mówił dalej. - Ale mój brat tak. - Znowu nie rozumiałam. Skoro tak, po co mi to mówił? Przybliżył swoją twarz do mojej i pocałował mnie w czoło. Nie wiem dlaczego żałowałam, że nie całowaliśmy się naprawdę. Przecież kochałam Stefana. Ta myśl zaraz zniknęła. Przecież Damon chciał zabić mojego brata. Przecież jest zdolny do wszystkiego. Nie mogłam się z nim przyjaźnić. A tym bardziej, nie mogło nas łączyć nic więcej. Znowu patrzył mi prosto w oczy, a ja nieco skrępowana, spuściłam wzrok, ale nie wytrzymałam ciekawości. Znowu na niego spojrzałam. Swoją prawą ręką pogłaskał kosmyk moich włosów.
- Boże, gdybyś mogła o tym nie zapominać - szepnął, a ja znowu skrzywiłam się, nie wiedząc dlaczego tak powiedział. Jeszcze bardziej przybliżył swoją twarz, a nasze oczy znajdowały się na tej samej wysokości. - Ale musisz. - Po jego policzku spłynęła łza.
Mrugnęłam i przed moimi oczami pojawił się mój pokój. Rozejrzałam się, sama nie wiedząc za czym. Okno było otwarte. Być może otworzyłam je wcześniej. Nie pamiętałam. Coś jeszcze się zmieniło. Na szyi poczułam swój naszyjnik.

środa, 4 maja 2011

Kiedy leżę umierając



Czy zastanawialiście się kiedyś co spotka nas po śmierci? Jestem pewna, że odpowiedź byłaby twierdząca. Istnieje nieskończenie wiele teorii, na temat tak zwanego "życia po życiu". Jedni myślą, że kiedy umrzemy - pójdziemy do nieba. I tam wejdziemy do raju, gdzie wszystko będzie nam można, gdzie będziemy leżeć, leniuchować i nie myśleć o porządku dziennym. Zero obowiązków. Zero zmartwień. Błogość.
Kolejne teorie zwracają się ku konsekwencjom naszych grzechów. Babcie opowiadały nam, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, że tam właśnie kończą "źli" ludzie. "Źli" - ale kto tak naprawdę jest złym człowiekiem? Tu stawia się kolejna wizja. Bóg będzie sądził nas ze wszystkich spraw, jakie w życiu zrobiliśmy. Podliczy złe i dobre rzeczy, jakie udało nam się zdziałać w całym życiu. I wtedy ostatecznie zdecyduje, czy człowiek warty jest nieba. Inni ludzie uważają, że Bóg nie mógłby nie przyjąć nas do swojego królestwa. Nie mógłby tak po prostu podliczyć wszystkiego. I co, liczba rzeczy, których zrobiliśmy w życiu więcej, zaważą? I to wszystko miałoby się składać na miejsce, gdzie wstąpilibyśmy po śmierci? Każdy człowiek ma inne wizje. Każdy człowiek ma inną wyobraźnię. Inną teorię.
Ostatnie lata mojego życia nie przebiegały tak, jak bym chciała. Na pewno nie marzyłam o tak spędzonych chwilach, jakie pozostały mi do śmierci. Kiedy moja mama powiedziała mi o tym, że jestem chora na raka, nie próbowałam nawet pogodzić się ze śmiercią. Wierzyłam, że jest coś, jakaś iskra nadziei, która zaważy. Zaważy tak, jak ilość rzeczy dobrych zaważy na dostaniu się do upragnionego raju - nieba. Wiedziałam, że jeśli będę miała tą nadzieję - uda mi się przeżyć. Starałam się myśleć pozytywnie. Rodzina i przyjaciele, ich sztuczne uśmiechy, żarty na pocieszenie. We wszystkim płynął pesymizm. Tylko ja myślałam optymistycznie, co mogłoby się zdawać dziwne. Człowiek, który spędza być może ostatnie dni, a może nawet ostatni dzień, myśli, że uda się go jeszcze uratować. Wyleczyć. Nie byłam nigdy wrażliwą osobą. Zawsze ciągnęło mnie do ryzyka. Chciałam udowodnić sobie i innym, że stać mnie na rzeczy, na które innych nie stać nawet za najwyższą stawkę. Byłam odważna, ale i rozważna. Nie robiłam byle głupot, chcąc się przypodobać kolegom. Może to wydawać się dziwne, ale lubiłam siebie. Całą. Jak mało kto, nie szukałam u siebie wad, co mogło też niekorzystnie wpływać na moją osobowość. Byłam lubiana także przez innych. Powodzenie u chłopaków, czasem zazdrość koleżanek - choć tu, sama dokładnie nie wiedziałam o co toczyła się zazdrość. Nigdy przecież nie byłam naprawdę bogata, a z resztą, byli dużo bogatsi ode mnie, nie znajdujący zazdrości innych.
Umarłam mając równo dwadzieścia lat, dokładnie w dniu moich urodzin. Ale od początku.
Ze zmęczenia zamknęłam oczy. Przez chwilę myślałam o tym wszystkim. O chorobie, o rodzinie, o śmierci. O moim słabnącym powoli, pozytywnym nastawieniu. Nagle poczułam ostry ból w sercu. Tak, jakby ktoś wbijał mi ostry nóż w sam jego środek. Ból był niemiłosierny. Zakręciło mi się w głowie. Otworzyłam oczy, ale ujrzałam tylko intensywne, białe światło. Światło dzienne, które zdawało się teraz dla mnie niezwykłą męczarnią dla oczu. Szybko zacisnęłam powieki tonąc w bólu. Zimny dreszcz przeszedł po całym moim ciele, zaczynając od ramiom, idąc po plecach, udach, aż po stopy. Świat znowu zawirował.
Zrozumiałam, że to już. Że przyszła po mnie śmierć.
Cała drżałam nie tylko ze strachu, ale teraz z zimna, które oplatało całe moje ciało. Czułam, jak zjeżdżam w dół. Jakby, windą. Ciśnienie w mojej głowie pulsowało. Nagle zrobiło mi się bardzo gorąco. Coraz szybciej zjeżdżałam w dół. Widziałam jak zjeżdżam po czarnej przestrzeni do jasnego, białego światła. Tunel. Jane koło, widniejące na końcu zaczęło wypełniać się czarną plamą. Powoli zaczęła się kształtował. W postać. Znowu zimno powróciło, tym razem nieco mniej przerażające. Postać widziałam już nieco dokładniej. Długie, rozwiane, lekko falowane włosy powiewały na tle jasnego koła. Długa suknia, czy może bardziej szata falowała na wietrze, to unosząc się, to spadając znów na ziemię. Ziemia. Była już zauważalna. "Winda" zwolniła. Teraz mogłam dokładnie obserwować, jak postać nabiera delikatnych kolorów. Jak rysy zagięć materiału zaczynają się wyostrzać. Jak twarz nabiera wyrazu. Wiatr powiał jakby od dołu, odsłaniając nagie stopy postaci. Jej ręce rozłożone były lekko w dwie strony, a dłonie - rozłożone, z lekko zgiętymi do środka palcami, wyglądały, jakby zapraszały mnie do podejścia bliżej. Zjeżdżała coraz wolniej. Temperatura zaczynała powoli mi odpowiadać. Było zimno, ale nie za bardzo. Już nie drżałam. Nie czułam bólu w sercu. Teraz czułam się zwykłym człowiekiem. Może nieco lżejszym. Znajdowałam się około pięciu metrów przed postacią. "Winda" zatrzymała się. Teraz stałam na własnych nogach. Zrozumiałam, że mam podejść bliżej. Cztery metry. Dwa metry.
Wyciągnął do mnie rękę w zapraszającym geście. Normalnie, gdyby obca osoba uczyniłaby identyczny gest - zignorowałabym ją. Nie ufałabym jej. Do tej postaci czułam coś. Silne uczucie. Gruba więź. Choć przecież nigdy się nie poznaliśmy. A może od zawsze się znaliśmy, tylko o tym nie wiedziałam. Miłość. Czułam do niego wszechogarniającą miłość. Ni taką, jaką czułam, do chłopaka poznanego w drugiej klasie podstawówki. To było coś, podobnego do uczucia jakie tliło się między mną a poją rodziną. Tak, wydawał się jak ktoś z mojej rodziny. Tyle, że darzyłam go pełnym zaufaniem. Chwyciłam pewnie jego dłoń.
Szliśmy ciemnym korytarzem, zbliżając się do jasnego koła. Zerknęłam na jego twarz. Była poważna, ale na swój sposób szczęśliwa. Nie patrzyła na mnie. Znowu zechciałam dotrzeć wzrokiem w głąb światła. Czułam, że jesteśmy już niedaleko. Nie bałam się tego miejsca. Byłam tylko jego ciekawa. Wyglądał na to, że zostało nam tylko kilka metrów. Wzięłam głęboki oddech. Wstąpiliśmy w głąb tajemniczego światła. Nie widziałam drogi. Nie było jej. Popatrzyłam przed siebie i zamarłam. Przestrzeń przypominała niebo. Była niebem. Jasność nie była już taka ostra, stała się teraz lekkim, jasnym błękitem, połączonym z bielą i nieraz delikatną żółcią. Chmury wyglądały jak gęste, miękkie kłębki waty cukrowej. Nie to jednak było najpiękniejsze. Miliony, a może miliardy par oczu spoglądało prosto na mnie. Zaparło mi dech w piersiach. Każda postać budziła we mnie odrębne wspomnienie. Pierwszą postacią był mój ojciec. Umarł jako ostatni, z bliskich mi osób. Uśmiechał się lekko, wyciągając ręce tak, jak Jezus na przywitanie. Za nim, dostrzegłam prababcię. Stała w długiej sukni, powiewającej na wietrze. Obok - mój pradziadek. Za nim kolejne bliskie mi osoby, które odeszły. Jeszcze dalej, zauważyłam, osoby, których nie znałam. Zaraz zrozumiałam, że to zmarli już członkowie mojej rodziny. Ci, których znałam, jak i ci, których nigdy nie dane było mi poznać. Postacie te, już mało zauważalne, stojące jeszcze dalej, nie przypominały już mojej rodziny. Poznałam to patrząc na jedną z twarzy. Babcia mojej koleżanki także uśmiechała się do mnie, jakby była moją rodziną. Pamiętam, jak byłam na jej pogrzebie. Wszyscy stali na niewidocznej "podłodze". Kiedy popatrzyłam w dół, zobaczyłam rozmazane plamy. Świat, w którym dotychczas żyłam. Zerknęłam za siebie. Nie było już tego tajemniczego tunelu. Zdawało się to przestrzenią nie kończącą się. Wszystko już zrozumiałam. Zrozumiałam gdzie trafiają ludzie po śmierci.
Bzdurą były te wszystkie teorie. Nigdy nie zrozumiecie tego, jak tam jest, dopóki nie umrzecie. Jestem pewna, że kiedy przeżyjecie to samo, co ja - będziecie dobrze wiedzieć o co mi chodziło. I przypomnicie sobie moje słowa. A co dzieje się później - dowiecie się sami.

piątek, 22 kwietnia 2011

Żyletka



Od pół godziny patrzyłam się na malutki, srebrny prostokąt, leżący na stole. Z jednej strony trochę cieńszy niż z drugiej. Pod wypływem lampki, jego środkowa część delikatnie lśniła. Przedmiot, który był jedynym ratunkiem w takich chwilach, jak ta. Tylko z jego pomocą potrafiłam zawsze radzić sobie z problemami. Świat nigdy mnie nie rozumiał, ale do tego zdążyłam się już przyzwyczaić. Tak samo ludzie. Są całkiem inni ode mnie. Wydają się o wiele mniej wrażliwi. Nastawieni jedynie na swoje szczęście, nie patrząc na innych. Tak po prostu jestem inna i zawsze taka byłam. I nie wiem dlaczego tak bardzo mnie to boli. A ból jest okropny.
Dlatego żyletka zawsze przychodzi z pomocą. Jedyna przyjaciółka, która mnie rozumie. Nie umie mówić, toteż nigdy nie zraniła mnie słowami. Nie umie chodzić, więc nigdy ode mnie nie odeszła. Jest małym, bardzo ostrym prostokącikiem, który nigdy nie "okaleczył" mojego serca. Rany na ciele to nic w porównaniu z bólem, jaki mogą zdziałać nam ludzie. Zawsze w trudnych sytuacjach, jak ta - dzisiaj, przychodzą mi z pomocą. Normalni ludzie nie rozumieją nas - ludzi, którzy pomagają sobie w taki sposób. Myślą, że to bez sensu okaleczać samego siebie. Bo jak to niby może pomóc? Dlaczego czuję później ulgę? Może dlatego, że coś potrafi być silniejsze od ludzi. Że żyletka może sprawić mi większy ból fizycznie, niż człowiek, raniący mnie psychicznie. To sprawia, że zapominam o nienawiści ludzi, a skupiam się na cierpieniu, jakie zadaję sobie sama.
Każdy ma inne poglądy, inne problemy i inny charakter. Dla niektórych błahostka może zawrócić w głowie tak, że przez nią cierpią. Drudzy, pozbawieni najpłytszej wrażliwości nie czują psychicznego bólu, czy wyrzutów sumienia. Coś takiego dla nich nie istnieje. Ja zdecydowanie należę do pierwszej grupy.
Zerknęłam na swoje ręce zasiane krótkimi, ale dość grubymi kreskami. Niektóre wyglądały jak świeże, inne powoli już się goiły. Te już zagojone wyglądały jak podłużne, wypukłe linie, jakby igły wbite pod moją skórę. Fakt, że ślad po ranach pozostaje nie powstrzymywał mnie od dalszych posunięć. To, że do końca życia będę pamiętać jakie wydarzenie uwieczniła jedna z kresek to tylko zachęta. Przynajmniej w przyszłości będę pamiętać, by na siłę nie ufać ludziom. Żeby przesadnie ich nie pokochać. Żeby później tego nie żałować.
Palcem posunęłam powoli po krawędzi stołu, zbliżając go coraz bardziej do przedmiotu, którego krawędź nieustannie migała mi przed oczami. Czułam do siebie wstyd. Wiedziałam, jak bardzo to mi pomaga. Wiedziałam, że prędzej, czy później i tak to zrobię. Jednak czułam, jak pewien głos w środku mówi mi, bym tego nie robiła. Druga część mnie dobrze wiedziała, że przez to zapomnę o bólu, jaki teraz we mnie siedział i "odprężę się" raniąc siebie samą. To tak, jakbym ciężar z serca przenosiła na swoje ciało. Jakby cały ten intensywny ból zniknął z mojego wnętrza, a zaistniał na zewnątrz. I choć rany bolały niemiłosiernie, wolałam męczyć się fizycznie, niż cierpieć miałaby moja psychika.
Taki codzienny rytuał przed okaleczaniem zdawałby się zbędny. I tak zawsze idę w jedną stronę. Tylko jedna droga wydawała się być racjonalna. Tą, była, według mnie, droga samookaleczenia. Sięgnęłam pewnie po prostokątny kawałek i przyjrzałam się mu uważnie. Przez jej środek przebiegała wycięta linia z rozszerzanymi i zwężanymi kształtami. Pod spodem - miejsce, gdzie została wyprodukowana.
Tak, jak to zawsze robiłam, na początku lekko przejechałam po jeszcze pustym miejscu mojej skóry. Drugi raz, trzeci. Pojawiła się jasnoróżowa kreska. Mocniej przycisnęłam żyletkę do miejsca jej początku, powoli zmierzając w stronę jej końca. Spod skóry wyłoniła się krew. Jasna, ale intensywna czerwień spłynęła po moim nadgarstku, kierując się w stronę dłoni. Tusz obok wyrysowałam podobną kreskę. Miejsce, znowu, najpierw się zaczerwieniło, potem wypłynęła z niego krew.
Pierwszy raz podczas kaleczenia, zrobiło mi się tak bardzo słabo. Świat zawirował mi przed oczami. Stół, okno, ściana - wszystko rozmyło się w jedną, różnokolorową plamę. W ciele poczułam gwałtowne drgawki. Zmęczenie samo zmieniło moją pozycję z siedzącej na półleżącą. Na początku poczułam strach. Bo niby dlaczego tak się teraz czułam? Robiłam to już tyle razy, a teraz jakby jakby coś poważnie mną wstrząsnęło. Czułam się, jakbym przeżyła poważny wypadek. Jakby moje serce podwoiło prędkość swojego bicia. Potem przyszło zadowolenie - przecież zapomniałam. Choć na chwilę zapomniałam o przykrościach, o ludziach, o ich raniących mnie słowach. Choć przez chwilę, mogłam martwić się o coś innego. Emocje, odczucia zmieniały się co sekundę. Potem czułam... poczucie winy.
Poczucie winy było czymś, co przychodziło zawsze po "procesie". Pojawiało się dokładnie tak, jak teraz - po przyjemności. Po zadowoleniu, w pewnym sensie spełnieniu. Moje uczucia przecież na moment zawróciły w inną stronę. Ze strony przykrości, w stronę bólu. Jednak to dzisiejsze poczucie winy... Było to coś, czego jeszcze nigdy nie odczułam. W tej chwili martwiłam się nie tylko o moje życie, ale o życie innych. Przyszła do głowy mi myśl, która zabolała mnie w sercu jeszcze bardziej, niż słowa ludzi, którzy mnie nie szanowali. Rodzina.
To słowo wyjaśnia wszystko. Jak czuli by się moi rodzice, gdyby zobaczyli moje wszystkie rany? Co myśleliby o mnie ludzie, tak bardzo mnie raniący? Że jestem tak słaba? Że po każdym krzywdzącym słowie, jakie padło z ich ust wobec mnie, rysowałam na ręce krwawą kreskę? Że jestem tak wrażliwa i nieśmiała, że nie mam odwagi powiedzieć wprost nikomu niczego?
Po chwili zrozumiałam samą siebie. Zrozumiałam, na co składają się moje myśli. Już wiedziałam czego tak naprawdę nigdy nie chciałam. Nie chciałam, by ludzie poznali mnie naprawdę.