UWAGA !!!


Szukajcie mnie pod pseudonimem - Claudia Alyssa Steward !
Chomikuj: whisper.of.soul !
zmiany _ zmiany _ zmiany _ zmiany !!!

piątek, 22 kwietnia 2011

Żyletka



Od pół godziny patrzyłam się na malutki, srebrny prostokąt, leżący na stole. Z jednej strony trochę cieńszy niż z drugiej. Pod wypływem lampki, jego środkowa część delikatnie lśniła. Przedmiot, który był jedynym ratunkiem w takich chwilach, jak ta. Tylko z jego pomocą potrafiłam zawsze radzić sobie z problemami. Świat nigdy mnie nie rozumiał, ale do tego zdążyłam się już przyzwyczaić. Tak samo ludzie. Są całkiem inni ode mnie. Wydają się o wiele mniej wrażliwi. Nastawieni jedynie na swoje szczęście, nie patrząc na innych. Tak po prostu jestem inna i zawsze taka byłam. I nie wiem dlaczego tak bardzo mnie to boli. A ból jest okropny.
Dlatego żyletka zawsze przychodzi z pomocą. Jedyna przyjaciółka, która mnie rozumie. Nie umie mówić, toteż nigdy nie zraniła mnie słowami. Nie umie chodzić, więc nigdy ode mnie nie odeszła. Jest małym, bardzo ostrym prostokącikiem, który nigdy nie "okaleczył" mojego serca. Rany na ciele to nic w porównaniu z bólem, jaki mogą zdziałać nam ludzie. Zawsze w trudnych sytuacjach, jak ta - dzisiaj, przychodzą mi z pomocą. Normalni ludzie nie rozumieją nas - ludzi, którzy pomagają sobie w taki sposób. Myślą, że to bez sensu okaleczać samego siebie. Bo jak to niby może pomóc? Dlaczego czuję później ulgę? Może dlatego, że coś potrafi być silniejsze od ludzi. Że żyletka może sprawić mi większy ból fizycznie, niż człowiek, raniący mnie psychicznie. To sprawia, że zapominam o nienawiści ludzi, a skupiam się na cierpieniu, jakie zadaję sobie sama.
Każdy ma inne poglądy, inne problemy i inny charakter. Dla niektórych błahostka może zawrócić w głowie tak, że przez nią cierpią. Drudzy, pozbawieni najpłytszej wrażliwości nie czują psychicznego bólu, czy wyrzutów sumienia. Coś takiego dla nich nie istnieje. Ja zdecydowanie należę do pierwszej grupy.
Zerknęłam na swoje ręce zasiane krótkimi, ale dość grubymi kreskami. Niektóre wyglądały jak świeże, inne powoli już się goiły. Te już zagojone wyglądały jak podłużne, wypukłe linie, jakby igły wbite pod moją skórę. Fakt, że ślad po ranach pozostaje nie powstrzymywał mnie od dalszych posunięć. To, że do końca życia będę pamiętać jakie wydarzenie uwieczniła jedna z kresek to tylko zachęta. Przynajmniej w przyszłości będę pamiętać, by na siłę nie ufać ludziom. Żeby przesadnie ich nie pokochać. Żeby później tego nie żałować.
Palcem posunęłam powoli po krawędzi stołu, zbliżając go coraz bardziej do przedmiotu, którego krawędź nieustannie migała mi przed oczami. Czułam do siebie wstyd. Wiedziałam, jak bardzo to mi pomaga. Wiedziałam, że prędzej, czy później i tak to zrobię. Jednak czułam, jak pewien głos w środku mówi mi, bym tego nie robiła. Druga część mnie dobrze wiedziała, że przez to zapomnę o bólu, jaki teraz we mnie siedział i "odprężę się" raniąc siebie samą. To tak, jakbym ciężar z serca przenosiła na swoje ciało. Jakby cały ten intensywny ból zniknął z mojego wnętrza, a zaistniał na zewnątrz. I choć rany bolały niemiłosiernie, wolałam męczyć się fizycznie, niż cierpieć miałaby moja psychika.
Taki codzienny rytuał przed okaleczaniem zdawałby się zbędny. I tak zawsze idę w jedną stronę. Tylko jedna droga wydawała się być racjonalna. Tą, była, według mnie, droga samookaleczenia. Sięgnęłam pewnie po prostokątny kawałek i przyjrzałam się mu uważnie. Przez jej środek przebiegała wycięta linia z rozszerzanymi i zwężanymi kształtami. Pod spodem - miejsce, gdzie została wyprodukowana.
Tak, jak to zawsze robiłam, na początku lekko przejechałam po jeszcze pustym miejscu mojej skóry. Drugi raz, trzeci. Pojawiła się jasnoróżowa kreska. Mocniej przycisnęłam żyletkę do miejsca jej początku, powoli zmierzając w stronę jej końca. Spod skóry wyłoniła się krew. Jasna, ale intensywna czerwień spłynęła po moim nadgarstku, kierując się w stronę dłoni. Tusz obok wyrysowałam podobną kreskę. Miejsce, znowu, najpierw się zaczerwieniło, potem wypłynęła z niego krew.
Pierwszy raz podczas kaleczenia, zrobiło mi się tak bardzo słabo. Świat zawirował mi przed oczami. Stół, okno, ściana - wszystko rozmyło się w jedną, różnokolorową plamę. W ciele poczułam gwałtowne drgawki. Zmęczenie samo zmieniło moją pozycję z siedzącej na półleżącą. Na początku poczułam strach. Bo niby dlaczego tak się teraz czułam? Robiłam to już tyle razy, a teraz jakby jakby coś poważnie mną wstrząsnęło. Czułam się, jakbym przeżyła poważny wypadek. Jakby moje serce podwoiło prędkość swojego bicia. Potem przyszło zadowolenie - przecież zapomniałam. Choć na chwilę zapomniałam o przykrościach, o ludziach, o ich raniących mnie słowach. Choć przez chwilę, mogłam martwić się o coś innego. Emocje, odczucia zmieniały się co sekundę. Potem czułam... poczucie winy.
Poczucie winy było czymś, co przychodziło zawsze po "procesie". Pojawiało się dokładnie tak, jak teraz - po przyjemności. Po zadowoleniu, w pewnym sensie spełnieniu. Moje uczucia przecież na moment zawróciły w inną stronę. Ze strony przykrości, w stronę bólu. Jednak to dzisiejsze poczucie winy... Było to coś, czego jeszcze nigdy nie odczułam. W tej chwili martwiłam się nie tylko o moje życie, ale o życie innych. Przyszła do głowy mi myśl, która zabolała mnie w sercu jeszcze bardziej, niż słowa ludzi, którzy mnie nie szanowali. Rodzina.
To słowo wyjaśnia wszystko. Jak czuli by się moi rodzice, gdyby zobaczyli moje wszystkie rany? Co myśleliby o mnie ludzie, tak bardzo mnie raniący? Że jestem tak słaba? Że po każdym krzywdzącym słowie, jakie padło z ich ust wobec mnie, rysowałam na ręce krwawą kreskę? Że jestem tak wrażliwa i nieśmiała, że nie mam odwagi powiedzieć wprost nikomu niczego?
Po chwili zrozumiałam samą siebie. Zrozumiałam, na co składają się moje myśli. Już wiedziałam czego tak naprawdę nigdy nie chciałam. Nie chciałam, by ludzie poznali mnie naprawdę.